W życiu każdego, nie tylko wędkarza, przychodzi nagle czas na zmiany. To, co robiliśmy dotychczas, przestaje nas bawić tak, jak kiedyś. W łowienie wkrada się rutyna, niechlujstwo i nuda. Nagle zaczynamy dostrzegać rzeczy, które nigdy nas nie interesowały. Z dnia na dzień w swej odmienności stają się te rzeczy coraz ciekawsze. Zaczynamy podziwiać tych, co rzecz daną opanowali, co wiedzą na ten temat to, czego my nie wiemy. Taki jest początek. Pierwsze spotkanie ze SZTUCZNĄ MUCHĄ. Musicie się zgodzić, że łowienie to w żadnym stopniu nie przypomina innych metod. Fakt – cel jest ten sam. Chodzi bowiem o przechytrzenie ryby przy pomocy wędkarskich akcesoriów. Jakże inna jest jednak w muszkarstwie droga do przechytrzenia tej ryby. O ileż ciekawsza…
Od momentu, gdy zajrzałem po raz pierwszy do działu „Wędkarstwo Muchowe” Wiadomości Wędkarskich, zaczął mi imponować styl wędkarzy z „lassem” w dłoni. Utożsamiałem go zawsze z człowiekiem o wysokiej etyce, wysokich umiejętnościach wędkarskich oraz serdecznym stosunkudo kolegów – wędkarzy. Później, gdy startowałem już w zawodach wędkarskich na szczebluogólnopolskim, napotkani wędkarze często weryfikowali moją opinię o muszkarzach. Ludzki umysł jednak jest tak skonstruowany, że pamięta zwykle tylko najlepsze i najpiękniejsze momenty. Największe ryby, najpiękniejsze połowy, najlepszych kolegów…
Białostocczyzna, jak wiadomo, nie jest obszarem dla muszkarza idealnym. Można sobie czasami połowić ryby na sztuczną muchę, jednak w błędzie jest ten, kto sądzi, że Sokołda czy Supraśl są wymarzonym poligonem dla muszkarzy. Z perspektywy czasu widzę, że jeśli ktoś chce zostać muszkarzem, a mieszka na Podlasiu, to nie wystarczy, że będzie on „chciał”. Kandydat na muszkarza musi BARDZO CHCIEĆ. Choć nie ma już problemów ze sprzętem, a wysokie ceny muchówek i linek są mitem, to zawsze pojawia się problem z rozpoczęciem przygody muszkarskiej nad wodą. Można pojechać nad wodę, próbować, czytać. Wiadomym jest jednak, że praktycznych umiejętności nie nabędzie się w sposób teoretyczny. Gdy już skompletujemy sprzęt, przeczytamy dwa wersy Szekspira i obejrzymy 13 odcinków „Wędkarskich Przygód Rexa Hunta” zapragniemy osobiście oddać się „jedynej słusznej” metodzie. Sztuczna mucha jest metodą bardzo wymagającą, choć nie jest tak trudna do opanowania, jak się powszechnie uważa. Najpiękniejsze jest to, że każdy ma w niej możliwość dopracowania się swojego własnego stylu łowienia. Łący ona bowiem wszystkie inne metody i pozwala syntetyzować zebrane wcześniej doświadczenia. Łowienie na streamera opiera się na zasadach podobnych do spinningu. Przynętą jest imitacja rybki, żaby, raka… Mokra mucha – jako imitacja owada, podobna jest w swych zasadach do bardzo lekkiego spinningu operującego malutkimi przynętami. Nimfa – przecież to jedna z odmian przepływanki – dopatrzeć się tam możemy elementów metody angielskiej, bolońskiej, przystawki… Sucha mucha? Każdy z nas widzia powierzchniowe żerowanie ryb i zastanawiał się, jak je przechytrzyć zakładając na lekki haczyk konika polnego bądź jętkę. Cóż zatem sprawia, że łowienie na muchę jest tak wyjątkowe? Ano fakt, że jedną lekką wędką jesteśmy w stanie łowić ryby żerujące na nieomal wszystkich rodzajach pokarmu i w każdy możliwy sposób. Dodając do tego możliwość samodzielnego wykonania przynęty oraz łowienia w bardzo malowniczy i efektowny sposób mamy w końcu wielkie pole do samorealizacji. Rozważania na temat łowienia tą metodą zawsze można podsumować podobnie, jak inne dziedziny życia. Łowię na muchę, bo tak. I koniec. O gustach się nie dyskutuje.
Wędkarstwo jest dziedziną praktyczną. Wie o tym każdy, kto próbował nauczyć się wędkarstwa z książek i gazet. Wiadomym jest również to, że po przeczytaniu pewnych informacji, człowiek nie musi „wyważać otwartych drzwi”. Mam nadzieję, że nasze teksty będą taką pomocą. Praktyczną pomocą dla adeptów muszkarstwa. Będziemy się starać unikać górnolotnych tez i stwierdzeń.
Chcemy opisać to, w jaki sposób sami stawaliśmy się (stajemy się?… ) muszkarzami oraz to, co naszym zdaniem jest w tym szlachetnym hobby najważniejsze. Cykl artykułów „Sierścią i Piórami, czyli rzecz o muszkarstwie w wielu księgach przez Muszkarza spisana” będzie pisany sukcesywnie przez różnych muszkarzy, członków Salmo Clubu Białystok. Mam nadzieję, że czytelników zainteresują kolejne części cyklu. Nie będziemy trzymać się jakiegoś schematu. Nie mamy zamiaru opisać wszystkich muchowych metod w sposób książkowy. Nie chcemy kolejno opisywać wszystkich ryb czy much. Chcemy za to stworzyć cykl tekstów mówiących o najważniejszych aspektach muszkarstwa. Będziemy przytaczać jak najwięcej praktycznych przemyśleń i opisywać dogłębnie nasze doświadczenia w (mam nadzieję) luźny i humorystyczny sposób. Zapraszamy do lektury kolejnych artkułów!
Jako mieszkaniec krajowego bieguna
zimna, zawsze zazdrościłem wędkarzom muchowym z południa Polski. Bo
zanim u nas na Podlasiu zejdą lody (a jak pokazał ten sezon może się to
optymistycznie przytrafić i w kwietniu ;-)), to u nich sezon pstrągowy
jest już w pełni. Kiedy my zaczynamy młócić nasze rzeki streamerem, oni
łowią już sobie subtelnie na suchą i mokrą muszkę. Wreszcie gdy wydaje
się, iż już zaraz, za chwileczkę i nam się taka radość przytrafi, nasze
rzeki zamieniają się w … pola ryżowe. Trzcina, grążele, moczarka i
wszelkiej maści inne zielone „paskudztwo” bujnie wystrzela z dna rzek i
strumieni płynących przez nizinne tereny na północy kraju.
Pół
biedy jeśli na naszej rzeczce znajdziemy jakiś, najkrótszy nawet
odcinek leśny. Tam zwykle szybsze prąd wody i zacienienie powodują, iż
jak mawiają na Podlasiu „habaź” nie rośnie tak bujnie. Ale nie zawsze
będzie nam to dane. A nawet jeśli takie fragmenty rzeki czy strumienia
są, to zwykle poddane są największej presji wędkarskiej. Bo polski
wędkarz muchowy jest zwykle istotą leniwą i raczej podświadomie wybiera
do wędkowania miejsca „lekkie, łatwe i przyjemne”, nie zaś tytułowe pola
ryżowe – czytaj: łąkowe odcinki cieków pstrągowych. I wcale nie
zamierzam wyprowadzać ich tym tekstem z błędu. Panowie, obławiajcie
sobie nawet setny raz tego dnia podmycie pod zwalonym drzewem, czy rynnę
pod korzeniami nadbrzeżnych krzaków. Na zdrowie. Ja wiem, że to takie
miłe i takie „pstrągowe”. Woda wesoło omywa nasze najnowsze „Simmsy”,
słońce nie pali w „czachę”, a my setny już raz bezskutecznie lokujemy
naszą muchę w obłowionej już wcześniej przez tuzin wędkarzy miejscówce.
Nawet jeśli w miejscu takim ostał się jakiś pstrąg, to ilość sztucznych
przynęt, którą dziennie ryba jest zmuszona oglądać, powoduje u niej
odruch wymiotny na widok kolejnej, najpiękniejszej nawet sztucznej
muchy.
Nie
trzeba być Seneką muszkarstwa, aby znaleźć związek przyczynowo skutkowy
pomiędzy ilością ryb w danym miejscu a jego dostępnością. Czym trudniej
do danego miejsca wędkarzowi dotrzeć, tym większa szansa że coś się
jeszcze w niej uchowało. Zwłaszcza, iż przypominam, że mamy do czynienia
z mocno zaawansowanym sezonem, bo za taki należy uznać lipiec i
sierpień. A właśnie chyba najlepiej „bronionymi” przed wędkarzami
odcinkami rzek we wspomnianym okresie są odcinki łąkowe. Co powoduje,
iż łowienie „potokowców” w pozornie chyba najbardziej „nie pstrągowym”
otoczeniu może nam przynieść tak rewelacyjne wyniki? Jest wiele przyczyn
dla których „mroczny obiekt naszego pożądania” zajmuje stanowiska na
odcinkach rzek, gdzie mniej doświadczony muszkarz spodziewałby się
raczej klenia lub jazia, lub co najwyżej szczupaka, a nie kropkowanego
władcy bystrych górskich potoków. Wbrew pozorom woda na fragmentach
łąkowych nie koniecznie, pomimo niewielkiego uciągu, musi być cieplejsza
niż w górskim strumieniu. Najczęściej ciek w którym bytują pstrągi
posiada dość liczne źródliska, które bardzo pozytywnie wpływają na
termikę wody. Pamiętam masowe śnięcia ryb na Sanie spowodowane
utrzymującymi się wysokimi temperaturami powietrza, podczas gdy łąkowe
rzeki północnej Polski znakomicie sobie w tym samym czasie z tym
problemem poradziły!
Jak
zimna potrafi być woda w takich małych rzeczkach, niech świadczy
przygoda moich Kolegów sprzed wielu, wielu lat. Łowiliśmy wówczas
pstrągi w dorzeczu Błędzianki w Puszczy Rominckiej. Był sierpień, a
pogoda zachęcała w dzień raczej do kąpieli, niż do przedzierania się z
wędką w dłoni przez bezkresne łaty trzcin i pokrzyw. Tak więc zanim
przystąpiono do „eksterminacji” pstrągów, moi Przyjaciele zapragnęli
pomoczyć się trochę w wodach uroczego wówczas dopływu Błędzianki,
Żytkiejmskiej Strugi. Ot, takie niepozorne 2 metry wody wijące się przez
pola i olchowe zagajniki. Podczas gdy kilku jeszcze ściągało swój
wędkarski przyodziewek, pierwszy śmiałek wskoczył w otchłań metrowej
„głębiny” na zakręcie. Jakież było zdziwienie Kolegów stojących na
brzegu, gdy jegomość ten wykonał coś na kształt odbicia się od
powierzchni rzeczki, niemal zupełnie unikając kontaktu z wodą! Okazało
się, iż rzeczka prowadzi tak zimną wodę, iż wejście do niej trzeba by
chyba było poprzedzić pobytem w saunie, a na to pośród sierpniowego
skwaru nikt ochoty jakoś nie wyraził… 🙂
Inna
przyczyna dla której pstrągi często obierają swoje stanowiska na
odcinkach łąkowych jest mnogość kryjówek. Tak, tak Drogi Czytelniku. Nie
pukaj się znacząco w czoło i nie myśl, że biedny Lisowski dostał udaru
nad jedną ze swoich ulubionych rzeczek. Porzuć raczej schematy, według
których kryjówka pstrąga może znajdować się jedynie za kamieniem,
zwalonym drzewem czy w korzeniach nadbrzeżnych krzaków. W łąkach
„potokowce” znajdą znacznie głębsze miejsca, zaś gęsto porastająca
koryto roślinność daje znakomite kryjówki. Na pierwszy rzut oka aż nie
chce się wierzyć, iż ryba może przebywać w gęstych łanach moczarki i
innej maści roślinności, której przynależności gatunkowej nawet nie
śmiem odgadnąć. Jednak bardzo często ryby zajmują stanowisko pod
parasolem roślinności, który układa się na powierzchni wody, tworząc
zacienione, wolne od zielska „kieszenie” w warstwie przydennej. Patrząc z
góry wydaje się, iż praktycznie całe koryto rzeki jest zarośnięte,
jednak jest to tylko nasze, mylne dodajmy, wrażenie. Powierzchnia jest
wprawdzie niemal doszczętnie pokryta roślinnością, jednak pod nią jest
naprawdę sporo wolnego od niej miejsca. Gdzie jednak w takim wypadku
łowić, zapytasz Drogi Czytelniku? O tym przeczytasz dalej, jeśli jeszcze
nie zniechęciły Cię moje wywody.
Wreszcie
ostatnią przyczyną dla której pstrągi często „wolą” odcinki łąkowej,
jest dostępność pokarmu. Wolny nurt tych fragmentów rzek znacznie
bardziej sprzyja bytowaniu większości gatunków ryb, które stanowią
pokarm dużych „potokowców”. Już nie tylko zamieszkujące śródleśne
bystrza strzeble, ślizy i głowacze, ale także ukleje, płocie czy okonie,
oczywiście w młodszych stadiach swojego życia, stają się ofiarami
kropkowanych drapieżców. Wolniejszy nurt daje także większe szanse
rozwoju całej gamie owadów wodnych, takich jak chruściki, czy larwy
jętek. Tu przerwę, bo specjalistą od „robactwa” nie jestem a temat
wydaje się być na tyle intrygujący, iż może stanowić materiał do
poważnego artykułu w przyszłości. Pamiętajmy jednak, iż na owadach
wodnych i rybach pokarm „potokowców” się nie kończy. Wręcz przeciwnie!
Właśnie docieramy do sedna sprawy, to jest grupy organizmów
najistotniejszych z punktu widzenia muszkarza, który chce się zmierzyć z
letnim łąkowym „kropkowańcem”. Chodzi o organizmy lądowe. Nikogo w
naszym kraju nie zamierzam przekonywać do łowienia na muchę imitująca
kreta, czy nornicę, choć jak wiemy są na tym świecie szczęśliwcy, którzy
takich przynęt używają. Obfite letnie deszcze potrafią wypłukać z
brzegów liczne dżdżownice, które na południu imitowane są przez
nimfowego „killera”, czyli popularną „glajchę”. Na północnych łąkach
jednak ponownie możemy uznać ten rodzaj pokarmu pstrąga za zupełnie
pozbawiony znaczenia z punktu widzenia muszkarza. Zatem co z tego co
spada do wody będziemy za pomocą naszych muszek imitować?
Najpopularniejszą muchą będzie wszystko co przypomina konika polnego,
potem cała gama żuków, chrząszczy i innych gąsienic.
Więc
na jaką muchę łowić? Ponownie proszę o cierpliwość – o tym troszeczkę
dalej. Przez wiele lat mój sezon pstrągowy kończył się dla mnie
praktycznie wraz z ostatnimi wylotami jętki majowej, czyli w pierwszej
dekadzie czerwca. Teraz z niecierpliwością czekam na nadejście sierpnia,
który obok pierwszych wiosennych roztopów i czasu wspomnianej majówki,
jest dla mnie najlepszym okresem do połowu naprawdę dużych „potokowców”.
Nie zrażają mnie zarośnięte koryta rzek, lejący się z nieba żar i
miliony komarów oraz inszej maści insektów. Z tym wszystkim możemy sobie
poradzić, a nagrodą będzie tłusty letni „potokowiec” na naszym
podbieraku. Który oczywiście po krótkiej sesji zdjęciowej odpłynie wolny
do swojej kryjówki i za kilka miesięcy wyda na świat nowy rocznik
swoich współbraci. Tak więc do dzieła. Zacznijmy od sprzętu. Będziemy
łowić głównie na suchą muchę i czasami na lekką nimfę, lub „pupę”. Nasz
zestaw będzie się trochę różnił od klasycznego. Zacznijmy od wędki.
Muchówka powinna być mocniejsza, niż ta z którą przywykliśmy wybierać
się na połów przy użyciu suchej muchy w rzekach południa. Polecam wędki
dość sztywne, o szybkiej akcji w klasie AFTM 5 lub 6. Długość to minimum
2,75 m, a jeśli mamy „kijek” 3-metrowy to też w niektórych przypadkach
może się on nam przydać. Wprawdzie ciężko jest znaleźć na rynku tak
długie wędki o wymienionej powyżej charakterystyce, ale „sprzętowcy” coś
tam zapewne wyszperają. Osobiście najczęściej łowie na 9-stopową wędkę
Sage TCR AFTM 5. Dlaczego namawiam do stosowania raczej dłuższego kija?
Na rynku dostępna jest cała gama muchówek o długości 2,4 m lub nawet
krótszych i one zdają się być, na pierwszy rzut oka stworzone do
wędkowania w mniejszych „ciurkach”. Odpowiem opisując pewne
doświadczenie jednego z moich klubowych Kolegów.
Dawno
temu, w początkach naszej pstrągowej pasji, czyli gdzieś na przełomie
ostatniej dekady ubiegłego wieku (jak to brzmi :-)!) wybrał się On na
ryby ze spinningiem na słynącą wówczas z ogromnej liczby pstrągów
rzeczkę Łosośna. Ale ryby na spinning nie brały. A nie brały, bo zajęte
były zbieraniem z powierzchni wody chruścików. Następnego dnia w
tajemnicy przed wszystkimi Kolega wrócił nad wodę z muchówką. Kierował
się zasadą: mała rzeka – krótka muchówka. Oczywiście ponownie, pomimo że
woda gotowała się od zbierających ryb, nie był w stanie nic złowić.
Kijek 2,1 m uniemożliwił mu dość skutecznie podanie muchy w pobliże
któregokolwiek z żerujących „kabanów”. A bo to krzaki, a to znowu
trzciny, lub nachylające się nad wodę trawy. Jak sam mi po jakimś czasie
przyznał, czuł się jak idiota próbujący rzucać linka z ręki! Tak więc
nie bójmy się wziąć ze sobą na letnią pstrągową wyprawę kija nieco
dłuższego, niż polecają „fachowcy”. Piszę w cudzysłowie, gdyż doradcy ci
zapewne nigdy pstrągów na muchę w ekstremalnych letnich warunkach
północnej Polski nie łowili. Inną cechą charakterystyczną wędki, którą
musimy brać pod uwagę dobierając ją do łowienia w silnie zarośniętych
ciekach, jest jej akcja. Wspomniałem już, że preferuję muchówki mocne o
szybkiej akcji. Przyznam się, iż nie jest to mój pierwszy wybór przy
każdej wyprawie wędkarskiej. Kolejny raz dobór „kija” determinowany
jest przez warunki w których zamierzamy łowić, a nie przez temperament
łowcy. Letnie łowienie wymaga od nas bowiem krótkiej i skutecznej
„rozprawy” z rybą. Muszkarzom z południa ciężko będzie zapewne uwierzyć,
ale bardzo często po zacięciu, trzeba zatrzymać rybę na dosłownie
kilkudziesięciu centymetrach wody! Hol musi być siłowy, czego osobiście
nie lubię, ale zmuszają nas do niego ogromne ilości zielska, w które
ryba po daniu jej jakiegokolwiek luzu nie omieszka się zaplątać.
Oczywiście możemy zastosować „technikę” polegającą na żmudnym
wyplątywaniu pstrąga z kolejnych kęp moczarki czy grążeli, ale osobiście
„szef kuchni” tego nie poleca. Wcześnie czy później ryba albo porwie
nam żyłkę, albo zwyczajnie wypnie się z haka. Czyli sprawę wędki mamy
już omówioną. Teraz czas na kołowrotek.
Tu
kwestia jest prosta i jest tylko jeden warunek. Kołowrotek musi być!
Przynajmniej w tym punkcie nie będę uprawiał żadnej filozofii. Zwyczajna
przyzwoita „kręcioła”, bez żadnych szpul zapasowych, ale za to z
przyzwoitym hamulcem. Wprawdzie odgłos jego pracy będzie zazwyczaj
oznaczał, iż słyszymy zapowiedź naszej zbliżającej się klęski, ale
lepiej go mieć, niż na siłę zwiększać szansę pstrąga na zerwanie
przyponu. Oczywiście kołowrotek typu „large arbor”, ale to już w
obecnych czasach jest chyba standard.
Napisałem,
iż nie będziemy potrzebowali zapasowych szpul i jest to szczera prawda.
Bowiem łowiąc latem ograniczamy się praktycznie do zastosowania jednej
linki – pływającej. Podobnie jak w innych wypadkach osobiście preferuję
sznury typu WF, gdyż ułatwiają one rzucanie linką muchową. Ekstremalne
warunki na brzegu i w wodzie często będą od nas wymagały zastosowania
rodzajów rzutów, o których najodważniejszym teoretykom tej materii się
nawet nie śniło! Zwykle będziemy operować dość krótką linką i dzięki
zastosowaniu sznura WF nasza dość sztywna wędka ma szansę trochę choć
popracować… Jest to swojego rodzaju kompromis, który musimy osiągnąć
dobierając parametry wędki i linki. Kolor linki nie ma większego
znaczenia. Przynajmniej z punktu widzenia ryb :-). Natomiast my
powinniśmy dobierać go w ten sposób, aby nie mieć podczas łowienia
problemów z jej obserwacją na powierzchni wody. Czasami, choć w bardzo
specyficznych przypadkach, może się nam to przydać. Osobiście stosuję
linki w kolorach żółtym i pomarańczowym. Aha, i jeszcze jedna uwaga.
Absolutnie odradzam łączeniu linki z przyponem za pomocą różnych
dziwnych pętli, łączników czy innych wynalazków. Oczywiście są obecnie
dostępne na rynku linki zakończone fabrycznie pętelką wykonaną z jej
powłoki i takie sznury mogę polecić. Jeśli chcemy zastosować tradycyjnie
zakończoną linkę, to i jej połączenie z przyponem powinno być
tradycyjne. A opisali je w swoich książkach „Wędkarstwo Muchowe”
mądrzejsi ode mnie. Zwracam na to uwagę, aby nad wodą nie przeżywać
niepotrzebnych frustracji związanych z chlapaniem końcówką linki o wodę i
obserwacją fal wywołanych przez grzbiety zwiewających w popłochu
pstrągów. Ale o tym w dalszej części tego tekstu…
Ważną
częścią naszego wyposażenia będą długie oddychające spodnie – śpiochy.
Pomimo że rzeki na których będziemy łowić są dość mikrych rozmiarów, to
jednak bardzo często poruszać się będziemy brodząc, lub aby oddać celny
rzut będziemy musieli wejść do wody. Unikniemy też dodatkowej atrakcji,
którą jest miazga ślimaczo-robaczana, którą zawsze znajdowałem na w
środku moich woderów – biodrówek na koniec letniego łowienia. A niech
sobie stworzonka jeszcze pożyją, a nie kończą swój żywot w smrodzie
naszych przepoconych skarpetek… Resztę naszego ubioru stanowić będzie
lekka oddychająca odzież. Czyli pod śpiochy nakładamy możliwie lekkie
spodnie typu „kalesony style”, cieniuteńka koszula z koniecznie długim
rękawem, czapka z daszkiem i kamizelka. Ogólna zasada brzmi – czym
lżejszy będzie nasz przyodziewek, tym bardziej komfortowo będzie nam się
łowiło. Zapewniam, iż tropikalny nieraz letni skwar i przedzieranie się
przez iście wietnamskie oczerety zapewnią nam „niezapomniane” doznania,
więc nie pogarszajmy jeszcze swojej i tak nie najlepszej sytuacji,
pakując się gumowe spodnie, polary, kurtkę przeciwdeszczową i skórzany
kapelusz na głowę. I wreszcie ostatnie dwa elementy naszego ekwipunku.
Pierwszy to dobrej jakości polaroidy z jasnymi „szkłami”. Cudzysłów
jest jak najbardziej na miejscu, gdyż obecnie najczęściej spotkamy na
rynku okulary polaryzacyjne gdzie szkła zastąpiono plastikiem i w sumie
takie rozwiązanie mogę polecić. Nawet nasz nos odczuje różnicę tych
kilku gramów po całodziennym wędkowaniu! I wreszcie podbierak. Ja wiem,
że obecnie narzędzie to w pewnych kręgach polskich muszkarzy nie jest
„trendy”. No cóż, takich Panów nie zapraszam na sierpniowe pstrągi na
północ naszego kraju. Tutaj podbierak o szerokim wlocie jest jak parasol
podczas deszczu! Walka z rybą jest bowiem bardzo siłowa i dynamiczna.
Nie ma czasu na jej męczenie i podprowadzanie do ręki. Zresztą nawet
najbardziej zdecydowany hol nie uchroni nas przed częstym zaplątaniem
się pstrąga w rzeczną roślinność. I wówczas podbierak będzie jedyną
naszą szansą na szczęśliwe zakończenie zmagań. Nosimy go przymocowanego
do pleców kamizelki, a nie przy pasku, czy gdzieś tam jeszcze. Inaczej
zamiast nam pomagać, stanie się on wdzięczną maszynką do zaplątywania
się w trzciny na brzegu i wodorosty w wodzie.
Skoro
sprzęt mamy już „z głowy”, pora przejść do „konika” naszego Naczelnego,
zwanego Jerzym „z naczelnych” :-). Magiczne słowo – zestaw! Gdyby mógł
stworzył by zapewne niezależny tytuł w prasie muszkarskiej poświęcony
zestawom. „Zestaw Polski”, „Świat Zestawów”, „Sztuka łowienia na
zestaw”…:-) No to pożartowaliśmy sobie, więc czas na konkrety. Linka
już jest, więc pozostał nam przypon i muchy. Jak wygląda przypon muchowy
każdy wie, więc ten temat pominę. Dodam jedynie, że nie jestem
zwolennikiem gotowych przyponów dostępnych na rynku, pracowicie wiążąc
go z 4-5ciu fragmentów żyłki. Taki już ze mnie konserwatysta.
Konkretnych rodzajów żyłki nie będę polecał, gdyż nie chcę być posądzony
o reklamowanie któregoś z producentów. Zresztą ostatnimi czasy mam
nieodparte wrażenie, iż kiedy nie wejdę do sklepu wędkarskiego, zawsze
znajduję inne rodzaje żyłek. Znaczy się zwykle żyłka jest ta sama i
pochodzi od producenta „made in China”, ale konfekcjonowana jest na
coraz to nowych szpulkach o coraz to bardziej marketingowych nazwach
typu „Mega Przepotężna Strong Power Fishing Line”. Cóż, pozostaje nam
metoda prób i błędów, lub zaopatrywanie się w specjalistycznych sklepach
muszkarskich. Jak jednak wielka ich liczba w kraju pomiędzy Odrą i
Bugiem się znajduje, nikomu nie trzeba tłumaczyć.
Przechodząc
do rzeczy napiszę tak: żyłka na przypony powinna być mocna, mało
rozciągliwa i przekrój najcieńszego odcinka przyponu nie powinien być
mniejszy niż 0,18 mm. Mam Kolegów, którzy łowią jeszcze „brutalniej” i
stosują końcówki przyponu o grubości nawet 0,22 mm. I nie zauważyłem aby
liczba brań, które notują odbiegała od średniej krajowej. Dość istotna
kwestia pozostaje długość przyponu. Osobiście, chyba ze względu na
„streamerowe” ciągotki, zawsze mam tendencje do maksymalnego skracania
przyponu. Przy letnim powierzchniowym łowieniu trzeba jednak kolejny raz
wykazać się sztuką kompromisu. Z jednej strony wydłużenie przyponu jest
wskazane ze względu na płochliwość ryb stojących nierzadko parę
centymetrów pod powierzchnią wody. Ale z kolei jego skrócenie pozwoli
nam uzyskać lepszą celność rzutów. A najczęściej bywa, iż muchę musimy
ulokować dosłownie na kilkudziesięciu centymetrach kwadratowych lustra
wody wolnego od zielska. I bądź tu człowieku mądry! Aby pogodzić obie te
tendencje stosuję … przypon o klasycznej długości do metody suchej
muchy, czyli długości wędki. Co wcale nie znaczy, iż jeśli mamy odcinek
wolnej od roślinności wody o szczególnie powolnym przepływie, nie należy
długości zestawu zwiększyć. Trzeba zwyczajnie reagować elastycznie. W
moim zestawie ostatni fragment przyponu jest zawsze dłuższy od
pozostałych. Po pierwsze częściej go skracamy zmieniając muszki. Drugi
powód, to moje wewnętrzne przekonanie, iż wszelkie węzły na przyponie
powinny lądować na wodzie jak najdalej od żerującej ryby. Może
przesadzam z tą ostrożnością, ale jak mawia mój Tata „strzyżonego Pan
Bóg strzyże”…
Łowiąc
latem musimy zwracać szczególnie baczną uwagę właśnie na końcówkę
przyponu. Jeśli zauważymy, iż została ona w jakikolwiek sposób
uszkodzona, o co przecież nie trudno gdy łowimy na tytułowym „polu
ryżowym”, natychmiast musimy ją zmienić. Już uszy mnie bolą od słuchania
opowieści o ogromnych rybach, które zerwały muchę właśnie przez to, że
wędkarz zapomniał zmienić końcówkę przyponu po tym jak wcześniej
tarmosił muchę powieszoną na trzcinach. Zresztą sam też tu muszę uderzyć
się w piersi. Wszelkie uszkodzenia, skręcenia przyponu to sygnał do
natychmiastowej wymiany danego odcinka żyłki. Przypominam, iż sponsorem
tego tekstu jest literka „s”, od słowa „siłowo” – taki jest styl holu
ryby zaciętej w lipcu czy sierpniu na małej zarośniętej rzeczce!
Niewątpliwie jedną z przyczyn dla których letnie łowienie pstrągów tak
bardzo mnie wciągnęło są stosowanym muchy. Podczas gdy nasi Koledzy z
południa ślepią się wypatrując swoich „drobinek” spływających
powierzchnią Sanu czy Dunajca, my mamy w tym względzie pełen komfort.
Letniej muchy pstrągowej doprawdy ciężko jest na powierzchnia rzeki nie
zauważyć.
Wcześniej
wspomniałem o organizmach, które to mają tendencję, najczęściej wbrew
własnej woli, w wodzie się znaleźć. I właśnie ich imitacje będziemy
stosować, wyprawiając się na letniego pstrąga. Przynęta numer jeden to
mucha naśladująca konika polnego. Jak takie dziwo może wyglądać i jak je
ukręcić, znajdziecie na łamach tego numeru. Na drugim miejscu listy
przebojów znajdują się żuczki z pianki, często wyposażone w gumowe
odnóża. Ostatnie miejsce na podium zajmują stymulatory, wielkie
muszyska „z twarzy podobne do zupełnie nikogo”. Co wcale nie oznacza, że
nie połowimy na np. ogromne imitacje chruścików! Bardzo rzadko, ale
zdarza się, iż sięgamy także po lekkie nimfy, albo „pupy”. Podstawową
cechą wspólną wszystkich wymienionych rodzajów much jest ich wielkość.
Nie bójmy się wykonać imitacji na haczykach o numerach 2-6. Drugą
istotną sprawą w przypadku muchy suchej jest jej pływalność. Musi być
ona niemal idealna. Często nie mamy miejsca na zbyt wiele pustych
wymachów osuszających naszą muszkę. Przyczyna? Patrz tytuł tego tekstu.
To z kolej determinuje materiały jakich do wykonania imitacji będziemy
używać. Wszystko co nie tonie. Czyli wszelkiej maści pianki, CDC, dobrej
jakości pióra koguta (najlepiej genetyczne), zimowa sierść sarny,
kawałki szkła i bardzo małe kamienie (te dwa ostatnie to oczywiście
żart, ale kto oglądał „Sens Życia” Monthy Pythona i pamięta scenę sądu
nad czarownicą, ten zrozumie :-)).
Nie
zaliczam się do wybitnych „krętaczy”, ba nie jestem nawet takim sobie
konstruktorem sztucznych much, więc pozostawię tu pole do popisu dla
kogoś bardziej godnego w przyszłości, bo temat wydaje się być wręcz
niemożliwy do wyczerpania! Próbkę tego, co należy przywiązać do końca
naszego przyponu znajdziecie podczas lektury innej części tego wydania
naszego pisma. Bądźcie spokojni, nie przeoczycie! Obowiązuje tu bowiem
zasada śp. Frediego Merury: „The biger, the better. In everything” (Czym
większy, tym lepszy. We wszystkim) 😉 Śmiechem, żartem, ale maksyma ta
dotyczy nawet wielkości … samego wędkarza! Przykro mi to stwierdzić,
zwłaszcza jako osobnikowi który w dowodzie osobistym ma wpisany wzrost
„wysoki”, ale konusy raczej będą miały zadanie na naszym „polu ryżowym”
utrudnione. Tu demokracji nie ma! Jak już wspomniałem, bardzo często
łowimy brodząc, lub przynajmniej wchodzimy do wody aby oddać rzut.
Rzeczka, która w w pierwszych miesiącach sezonu pstrągowego nie
grzeszyła głębokością nagle, po pojawieniu się w jej nurcie ton
roślinności, zaczyna toczyć naprawdę głęboką wodę. W miejscach gdzie
jeszcze w maju spokojnie można było brodzić nawet w woderach –
biodrówkach, nagle okazuje się że nie możemy swobodnie poruszać się
nawet w sięgających do piersi „śpiochach”. Ale o to właśnie w tym
wszystkim chodzi! Wysoka woda powoduje, że pochowane dotychczas po
niedostępnych kryjówkach pstrągi zajmują stanowiska w miejscach gdzie
jesteśmy im w stanie zaprezentować sztuczną muchę. Dodatkową „atrakcją”
takiego łowienia brodząc, są metry sześcienne zielska, które zmuszeni
jesteśmy często pchać przed sobą. Oczywiście nie zaszkodzi czasami
oczyścić się z tego całego „dobytku”, inaczej możemy spowodować
podtopienia okolicznych łąk i osiedli… Jak się już zapewne drogi
Czytelniku domyśliłeś, będziemy łowić poruszając się pod prąd. Od tej
reguły w zasadzie nie ma odstępstw. Każda próba poruszania się z prądem
rzeki spowoduje przepłoszenie nawet najbardziej ufnie żerujących ryb.
Zwyczajnie zbyt wiele uczynimy na brzegu hałasu. Brodzenie z prądem to
już zupełna porażka – zielsko które pchalibyśmy idąc pod prąd, teraz
spłynie na stanowiska pstrągów. Jednym słowem: po brzegu łazić ciężko,
wodą jeszcze gorzej. Ale jakoś musimy sobie radzić. Każdy wędkarz
łowiący pstrągi wie jak płochliwe są te ryby. Szczególnie „potokowce”
żyjące w dzikich rzekach północnej Polski, gdzie nie są przyzwyczajone
do tysięcy odnóży dumnie kroczących każdego dnia po ich kryjówkach.
Łowiąc np. na Sanie zawsze mam wątpliwości, czy jest jeszcze w tej rzece
kamień, którego nie dotknęła wędkarska stopa? Letnie rzeki na północy
nie oferują swoim mieszkańcom zbyt wielkiego wyboru jeśli chodzi o
potencjalne kryjówki. Jak już wiemy, woda robi się głęboka, a przy tym
koryta rzek prawie w całości pokrywa roślinność wodna. Pstrągi zwykle
stoją w cieniu falujących pod powierzchnią warkoczy. Jednak gdy
zaczynają żerować na opadających na powierzchnię wody owadach, wówczas
przenoszą się najczęściej w podpowierzchniowe warstwy wody i stoją
niekiedy w kilku – kilkunasto-centymetreowym prześwicie pomiędzy
roślinami i powierzchnią. Mają doskonałe pole obserwacji. Także
wszelkiego rodzaju falowanie wody, wywołane np. naszym mało ostrożnym
poruszaniem się w korycie rzeki, jest przez nie natychmiast
wychwytywane. To powoduje, iż stają się niesłychanie płochliwe. W
„normalnych” warunkach „potokowce” zalegające w swoich przydennych
kryjówkach dzieli od powierzchni cała głębokość koryta. Także ich pole
widzenia jest w normalnych warunkach znacznie bardziej ograniczone.
Latem nie raz i nie dwa, po moim nieostrożnym kroku widziałem fale
pozostawiane na powierzchni rzeczki przez grzbiety czmychających w
popłochu pstrągali. Woda wyglądała na pozornie martwą, ale jeden
nieostrożny ruch pokazał jakie „kabany” potrafią się czaić tuż pod jej
powierzchnią! Inne charakterystyczne stanowiska zajmowane przez pstrągi
latem na odcinkach łąkowych to rynienki wolne od zielska. Nawet na
najbardziej gęstym „polu ryżowym” znajdziemy takie miejsca. Najczęściej
znajdują się one na zakrętach, przy zewnętrznym stromym brzegu. Czasami
takie miejsca powstają pomiędzy widocznymi na powierzchni łanami
moczarki. Nawet kilkanaście centymetrów wolnych od zielska może stanowić
i najczęściej stanowi (!!!) znakomitą pstrągową miejscówkę.
Wiem,
że to co piszę brzmi raczej jak poradnik dla miłośników sierpa i kosy
„Brzeszczot”, a w najlepszym wypadku jak opis idealnej wody do
zasiedlenia w niej amurów. Sorry, już nigdy Wasze wyobrażenie letniego
łowiska pstrągowego nie będzie takie jak kiedyś. Już nic nie będzie
takie jak kiedyś … Dotyczy to też pory naszych łowów. Pstrągi w
łąkach potrafią brać o najbardziej „niepstrągowych” porach dnia.
Pamiętam jak na sam koniec ubiegłorocznego sezonu pstrągowego
postanowiłem zerwać się złóżka o jakiejś zupełnie niecywilizowanej
godzinie i nad rzeką znalazłem się o wschodzie słońca. Zwykle nawet o
tej porze nie miałem problemów ze złowieniem tam kilku – kilkunastu ryb.
A tymczasem … „kicha”! Dno i wodorosty! Zero zbierających ryb, zero
wymuszonych wyjść do suchej, zero brań na lekką nimfę. Co zrobić? Trzeba
zmienić miejsce. Jadę nad inną wodę. Powtórka z rozrywki. Wreszcie, gdy
słońce pali już niemiłosiernie na sierpniowym bezchmurnym niebie,
ląduję nad trzecią już tego dnia rzeką. I tu się dopiero zaczęło! Ktoś
rozsądnie stwierdzi, że tam gdzie łowiłem wcześniej nie było ryb. No
cóż, dokładnie tego samego dnia, tyle że po mnie, odwiedzili je moi
Koledzy. I zaprawdę powiadam Wam, że pięknie sobie wśród łanów trzcin i
atakujących ich wściekle gzów połowili! Oczywiście niezmiennie moimi
faworytami jeśli idzie o czas połowów pozostaje świt i zmierzch, ale
rodzaj pokarmu pobieranego o tej porze roku przez pstrągi z powierzchni
rzeki powoduje, że żerują one czasem nawet w największą spiekotę. Koniki
polne, żuki czy insze chrabąszcze nie znają pojęcia rójki i nie czekają
z wpadaniem do wody do wieczora. Z jednej strony szkoda, bo wieczór
daje nam bardziej komfortowe warunki łowienia (wreszcie spiekota staje
się mniej dokuczliwa), ale z drugiej strony znakomicie wydłuża nam to
czas łowienia i zamiast trzepać w domu dywany możemy spędzić ten czas na
trzepaniu wody sznurem muchowym. Właśnie. Słowo „trzepać” oddaje
poniekąd strategię łowienia. Latem nie musimy wałęsać się po wodzie w
poszukiwaniu „zbiorów”. Oczywiście nikomu tego nie bronię. Jednak sposób
odżywiania się pstrągów i rodzaj pobieranego pokarmu powodują, iż
możemy liczyć na „podniesienie” żerującej ryby, nawet jeśli nie zbiera
ona aktualnie wściekle owadów z powierzchni wody. Jako zwolennik teorii,
iż streamer i tylko streamer działa na zmysł agresji pstrąga, nie
chciałem uwierzyć w takie działanie suchej muchy. Do czasu zanim
uświadomiony przez jednego z moich Kolegów nie spróbowałem. Oczywiście
zaraz dorobiłem sobie do tego teorię, iż łowione „na ślepo” (bez
wcześniejszych oznak żerowania) ryby jednak jakiś tam pokarm pobierały,
ale fakt pozostaje faktem! Pstrągi wyskakiwały jak z katapulty do
wielkiej imitacji konika polnego lądującej z hukiem na powierzchni
rzeczki. Właśnie, że nie przesadzam! Mucha ma pierdyknąć o wodę z siłą
kamienia! Dziwne, ale delikatna fala spowodowana naszym nieostrożnym
krokiem powoduje panikę wśród „potokowców”, zaś gejzer spowodowany przez
naszą „muszkę” działa na pstrągi jak płachta na byka! Zero delikatnego
sadzania muchy, zero finezji… Nie wiem jak one to robią, ale z drugiej
strony taka sama falka powodowane chlapnięciem sznura o wodę równa się
zerowym braniom na przynajmniej kilkunastu metrach rzeki. Nie zamierzam
dywagować dlaczego tak się dzieje. Zwyczajnie musimy to zaakceptować.
„Where Eagle Dare” to tytuł słynnej zekranizowanej później książki
Alistaira McLeana, oraz czadowego kawałka legendarnej brytyjskiej grupy
heavy metal „Iron Maiden”. „Tylko dla orłów” to także chyba najlepsza
charakterystyka, kto może mierzyć się z letnimi „potokowcami”. Zdaję
sobie sprawę, że (celowo) nie wyczerpałem tematu, ale pomimo wszystko –
łamcie dzioby „Orły”!