Zapewne o tym nie wiecie, ale to ja wymyśliłem wędkarstwo muchowe. Byłem nad rzeką i starałem się wydumać jak złowić uklejki żerujące na powierzchni wody Narwi. Próbowałem zestawu spławikowego bez ciężarków, żeby jako tako móc rzucić, a haczyk – żeby nie tonął. Na malutkim haczyku umieszczałem komarnicę, bo była duża, z daleka ją było nieźle widać, a i uklejki ją lubiły. Komarnice się jednak ciężko łapało i były miękkie, przez co spadały z haczyka niemal co rzut. Kombinowałem więc, czym można by ją było zastąpić. Pojawiło się piórko i sierść kundla Snoopiego. Później ten cholerny spławik się plątał więc kombinowałem, żeby użyć czegoś miękkiego i długiego, jakiegoś kabla czy przewodu, żeby łatwiej się prowadziło na powierzchni i się nie plątało co rzut. Nie było Internetu więc nie dało się wejść na forum poświęcone łowieniu uklei z powierzchni na górnej Narwi w lipcu po południu dnia powszedniego. Nie można było dać łapki w górę ani posłuchać z komórki o nowej wyjątkowej rzeczy. Chcąc nie chcąc, wymyśliłem więc to cholerne muszkarstwo. Inaczej się nie dało. Podobnie wymyśliłem inne rzeczy. Ot choćby takie nowoczesne urządzenie geodezyjne. Przyjmijmy – w skrócie – NUG. Niwelator zna każdy – luneta umieszczona poziomo, z „krzyżykiem” w środku, umożliwiająca prowadzenie optycznych pomiarów wysokościowych. Ja też znałem niwelator. Ale – pomyślałem – byłoby lepiej, gdyby on się obracał też pionowo, a nie tylko poziomo. Wtedy mierzyłby również różnicę wysokości. Dalej — wymyśliłem Red taga, bo miałem tylko pióro pawia z cepelii i brązową padłą kurę wujka, którą wraz z bratem ekshumowaliśmy w celu pozyskania doskonałego materiału na jeżynki do much. Pod Białymstokiem. Ze względu jednak na to, że w swoim życiu spotkałem wiele silnych charakterów, nie zrobiły na mnie wrażenia zdarzenia, które nastąpiły później. Otóż okazało się, że moje muszkarstwo już wcześniej ktoś wymyślił i całkiem nieźle rozwinął (w Białymstoku w Antykwariacie kupiłem „Wędkarstwo Muchowe” Józka Jeleńskiego), urządzenie NUG to szeroko znany i stosowany tachimetr, a Red tag figuruje w licznych encyklopediach, wymyślony w którymś tam wieku przed naszą erą. Pogodziłem się z tym.
Krzysiek był inny. Krzysiek wymyślał rzeczy, których nikt nigdy wcześniej nie wymyślił. I – między innymi — to go ode mnie odróżniało. Mieliśmy też wiele cech wspólnych. Mnie się zdawało, że patrzenie na coś inaczej niż inni jest skazane na porażkę, a Krzysiek – „Szerszeń” – właśnie na innym spojrzeniu opierał całą swą wędkarską ideologię. O Krzyśku przeczytałem jeszcze zanim poznałem Lisa. Prenumerowałem „Wiadomości Wędkarskie” w kiosku na naszym osiedlu. Jak zbliżał się termin „nadejścia” nowego numeru to wypytywałem panią w kiosku czy już jest. A jak już nowy numer był, to czytałem całość. Nawet największe bzdety o rybach gigantach (pamiętacie tabelę rekordów?) oraz bardziej interesujące kawałki o wędkarskiej kuchni i przygodach. Dział oznaczony fioletowym paskiem na górnej części stronicy poświęcony wędkarstwu muchowemu zostawiałem na sam koniec. Był najlepszy. No, zaglądałem tam może ukradkiem, żeby sprawdzić po drodze, o czym będzie. A później czytałem. Wieczorem, gdy już wszystkie prace domowe miałem zrobione, a fortepian pograny. Uczucie, które zapamiętam do końca życia, poczułem wtedy, gdy czytałem sprawozdanie z „Lipienia Popradu”, kiedy najdłuższą rybę złowił Krzysztof Szerszenowicz. Z Bia-łe-go-sto-ku! Czyli są! W moim mieście! Wędkarze łowiący metodą, którą wymyśliłem ja! Szczegół, że wtórnie.
Szerszeń łowił zawsze inaczej. Idź tam, gdzie ktoś inny nie wszedł. Zobacz, tu wszyscy łowili, a tam nikt nie zajrzał. Tam są krzaki więc pewnie nikomu się nie chciało tam leźć. Tam idź! Każdy właził za kamień, a Krzysiek szedł przed kamień. Każdy łowił rano, a Krzysiek łowił cały dzień. My na nimfę, a Krzysiek na mokrą. My na mokrą – Krzysiek na suchą. My na Czarnej Hańczy, On gdzieś też, ale nie wiadomo do końca gdzie i dlaczego akurat tak nisko. Lub tak wysoko. Bez znaczenia, czy to Krzyśkowe łowienie działało, czy nie. Szerszeń zawsze był wierny pewnemu planowi. Robicie muchy? Na pewno z dumą pokazujecie pudełka pełne pięknych much powielonych w kilkunastu wagach, rozmiarach i odcieniach Crystal Flasha. Krzysiek – nie. Śmieliśmy się, że jak robił muchy to zawsze musiał mieć otwarte pudełko z muchami. Po co – zapytacie? Ano po to, aby nie zrobić przypadkiem dwóch takich samych! Przynajmniej tak to sobie do dzisiaj tłumaczymy.
Czarna Hańcza wiąże się z Krzysztofem szczególnie. Łowiliśmy tam wiele razy, ale dwie wyprawy utkwiły mi szczególnie w pamięci. Pierwsza z nich – łowienie na „krótkiego streamera”. I to nie, że jak na nimfę, ale streamerem, w poprzek, specyficznie. Wymyślił Krzysiek i mi narzucił tego dnia, że łowimy tylko sznurem długości wędki, trochę jak na mokrą muchę, ale było to nasze łowienie zupełnie do niczego niepodobne. Rzucaliśmy i tak wyciągaliśmy te muchy z wody. Bum! Ryba. Bum! Druga! I u mnie! Kurde. Rzeczywiście. Jak tego pstrąga podchodzić tak z boku i cichutko, to można go całkiem blisko podejść. Doszliśmy więc i do wyspy z drzewem, pod którym zawsze były ryby. Skradamy się cichutko. Jest! Jeden, drugi. No i zaczep. Myślę – spalona miejscówka, bo żal muchy. Trzeba wleźć, podłubać nogą i odhaczyć. Krzysiek wymyślił coś innego. Podszedł. Ale cichutko. Stópka za stópką, kroczek za kroczkiem. Podłubał wolno butem, wyjął streamera. Wycofał się. Oczyścił go z resztek roślin. Rzucił ponownie. W to samo miejsce, gdzie przed chwilą gmerał nogą. Bum! Trzeci pstrąg. Bez sensu. Druga wyprawa – Krzysiek będzie łowił tylko na spokojnej wodzie. A ty łów gdzie chcesz – powiedział. No i poszedł. Łowił tak cały dzień. Tylko w płytkich miejscach. Nałowił płotek, okoni, leszcza, chyba nawet minoga za grzbiet. Wszystko, ale żadnego pstrąga. Ja oczywiście łowiłem pstrągi, bo łowiłem jak zawsze. A Krzysiek łowił jak wymyślił. I jak zaplanował. Nad Dunajcem kiedyś metodycznie narzucił nam Szerszeń szukanie ryby. W Gołkowicach. Kto był ten wie. I chodziliśmy – od rafy do kamienia, od bystrza do kieszonki. Cały dzień. Aż w końcu znaleźliśmy „ten kamień”. Odnosiło się wrażenie, że jak ryby nie brały tak, jak wymyślił to Szerszeń, to znaczy, że jeszcze nie dojrzały one jeszcze do Krzyśkowej ideologii. Myślicie, że wymyśliliście metodę żyłkową? To myślcie sobie równie dobrze dalej, że to ja wymyśliłem Red taga! To Szerszeń wymyślił „żyłkę”! Szerszeń wymyślił wędkę 3,6 m. To Szerszeń wymyślił nad Czawangą, na słynnym wlewie pod mostem stał 16 godzin w jednym miejscu, bo skoro ryba idzie i do tego bierze, to po co coś zmieniać? Wszędzie jest tak samo pięknie.
Szerszeń wymyślił swój własny styl i sposób skutecznego łowienia wszystkich ryb w każdych warunkach, każdą muchową metodą. A jak już wymyślił, to szedł do przodu, bo w końcu te nowe, inne rzeczy same się nie wymyślą, a czasu coraz mniej. Tak jak i było z jego muchami – skoro jedna działa, to czas wymyślić inną i sprawdzić, czy też zadziała. A może będzie lepsza? Sam się często łapię na tym, że jak mi nie biorą to myślę, co by w tej sytuacji zrobił Krzysiek. A jak już wymyślę co by zrobił, to robię zupełnie co innego, bo on i tak był zawsze o krok… Czasami do przodu, ale czasami do boku. Równolegle. Gdzieś tam. Życzliwe i skutecznie. Czasem z niezrozumieniem, ale zawsze po przyjacielsku.
Zawody Pstrąg Hańczy im. Krzysztofa Szerszenowicza są takie, jaki był Krzysiek. Nieco szalone, ale też metodyczne. Wielowątkowe i równoległe. Spotykaliśmy się tam z Krzyśkiem przez wiele lat i uczyliśmy się warunków – ryb było czasem mniej, a czasem zupełne mało. Towarzystwo zawsze nieco równoległe, ale zawsze życzliwe, pomimo dzielących nas opinii. Powtarzające te same anegdoty, łowiące tą samą muchą w podobnych miejscach. Nie ścigające się o złote kalesony. Z perspektywy czasu myślę, że jest tak dlatego, że zdaliśmy sobie sprawę z naszej odtwórczości i schematyzmu. Mnie tam jednak z tym dobrze. Szerszeń był bowiem jednym z tych silnych charakterów, które wpłynęły na moje postrzeganie świata, zarówno w wędkarstwie jak i w codziennym pragmatyzmie i wiem, że czego byśmy nie wydumali, to Krzysiek i tak by wymyślił coś bardziej nowatorskiego i zaskakującego. Przed nami.