Początek kwietnia pachnie niepewnością, bo z jednej strony — a dokładnie za plecami mamy już zimę, a z drugiej z rozpędu z roześmianą od ucha do ucha michą chcemy władować się z butami w ciepłe promienie wiosennego słońca. Niestety na ogół lądujemy w jakimś ośrodku niskiego ciśnienia i cyk mamy 2 stopnie, deszcz, porywisty wiatr i ogólnie bez szału.
W tym roku zmęczeni długą zimą, krótkimi i ciemnymi dniami, niską temperaturą oraz sobą nawzajem nie mogliśmy się doczekać wiosny i zgodnie ze starym słowiańskim zwyczajem wybraliśmy się ją przywołać. Nad nasze pstrągowe ciurki oczywiście.




Nad wodę wybrały się 3 ekipy zaklinaczy, zaopatrzone w łopaty, zwitki banknotów, papierosy, alkohol oraz naręcza gałęzi czarnej olchy. W siąpiącym deszczu naczelny szaman wykonał pierwszy sztych i pierwsza gałąź olchy spoczęła w czarnej ziemi. Rytuał się rozpoczął i każdy w milczeniu poczłapał w stronę rzeki. Pracowali w milczeniu co jakiś czas spoglądając w zasnute ciężkimi chmurami niebo. Ciszę przecinał głos tokujących bekasów.
Po kilku godzinach byli gotowi, ich praca dobiegła końca, w ziemi zniknęła ostatnia z 300 gałązek. Teraz wystarczyło czekać. Szaman zmierzył okiem dolinę i zadął w róg. Krąg był zamknięty. Do samochodów odprowadzał ich ciepły wiatr. Wiosna była na miejscu.
Tak było. Albo prawie tak.
JK
No ładnie (zielonym do góry). Ja też zazieleniam naszą planetę. Posadziłem 50 szt. brzozy brodawkowatej.